Niewiele czasu minęło od opublikowania w ostatnim ubiegłorocznym numerze „Nowoczesnego Warsztatu” (nr 12/2008) naszych przewidywań dotyczących skutków i rozmiaru kryzysu, a sytuacja na tyle się już pogorszyła, że trzeba wrócić do tego tematu. Gdy przygotowywaliśmy tamten artykuł, średni kurs euro w NBP wynosił na koniec listopada 2008 3,76 PLN, do końca grudnia 2008 r. podniósł się do 4,17 PLN, tymczasem dziś, gdy kończymy przygotowywać ten materiał dla Państwa, 18 lutego 2009 r. średni kurs euro w NBP wynosi już 4,83 PLN!
W tak niestabilnej sytuacji bardzo trudno przewidywać coś w sposób wiarygodny. Do czasu, gdy ten numer “Nowoczesnego Warsztatu” trafi do Państwa rąk mogą zaistnieć nowe, nieznane nam w tej chwili wydarzenia. Z drugiej strony, trudno stać obojętnie i nie zajmować stanowiska w sytuacji, gdy dzieją się rzeczy tak niezwykłe. Umówmy się w takim razie, że autor, pisząc ten artykuł, oczywiście zna tylko te okoliczności, które ujawniły się do 18 lutego 2009 r. i stara się przedstawić ich wpływ na procesy zachodzące w najbliższych paru tygodniach, najwyżej miesiącach – na pewno nie dłużej. Co więcej, jeśli w chwili, gdy czytacie Państwo ten materiał euro kosztuje już nie ok. 5 PLN, ale 4 PLN lub 6 PLN, to oczywiście niektóre wnioski muszą zostać odpowiednio przewartościowane.
Wydarzenia ostatnich tygodni
Jeszcze parę miesięcy temu informowano nas, że żyjemy na szczęśliwej wyspie otoczonej kryzysem. Dziś już wiadomo, że żadnej szczęśliwej wyspy nie było, wydarzenia u nas coraz bardziej zaczynają przypominać Węgry, a przynajmniej wydaje się (sądząc chociażby z relacji kursów walut), że sytuacja u nas jest trudniejsza niż w Czechach. W grudniowym numerze “Nowoczesnego Warsztatu” zwracaliśmy uwagę, że kryzys należy rozpatrywać dla trzech obszarów: kryzys finansowy (od niego zaczęły się w 2008 r. perturbacje rynków zachodnich, zwłaszcza w USA), kryzys gospodarczy (w tej sekwencji wydarzeń musi postępować jeden krok tuż za kryzysem finansowym ), wreszcie kryzys ogólnopaństwowy (gdy załamuje się stabilność finansowa instytucji publicznych i budżetu państwa, a w następstwie zagrożone jest wykonywanie przez państwo swoich konstytucyjnych zadań – takie objawy pojawiają się już na Ukrainie, w państwach bałtyckich oraz częściowo na Węgrzech).
W grudniu ub. roku wydawało się, że kryzys finansowy i ogólnopaństwowy mogą nas ominąć, jedynie nieunikniony – wbrew oficjalnym zapewnieniom – będzie kryzys gospodarczy wynikający najpierw ze spadku polskiego eksportu (liczby zamówień), a potem spadku popytu wewnętrznego.
Dziś już wiemy, że na samym kryzysie gospodarczym w Polsce się nie skończy.
- w styczniu 2009 r. okazało się, że nie byliśmy świadomi (czytaj: poinformowani) dramatycznego załamania się w listopadzie i grudniu 2008 r. bieżących wpływów do budżetu państwa (zmniejszyła się ilość wpływających podatków) i zabrakło przynajmniej kilkunastu miliardów złotych (głośna sprawa nieregulowania rachunków, m.in. przez MON, a potem wspólne “szukanie” przed kamerami 17 miliardów oszczędności w budżetach poszczególnych ministerstw);
- tym bardziej więc nierealne jest wykonanie budżetu w 2009 r., pamiętając, że został on skonstruowany przy założeniu wzrostu PKB o 3,7 proc., a dziś już tylko najwięksi optymiści wierzą, że będzie to 1,7 proc.;
- od początku 2009 r. polska złotówka osłabia się w dramatycznym tempie - albo jest to skutek ataku spekulacyjnego (to nie żarty, międzynarodowe grupy spekulacyjne potrafiły w 1992 r. przeszacować funta brytyjskiego o 25 proc. w dół, a w 1998 r. wypompować wszystkie rezerwy walutowe Rosji, gdy ta próbowała bronić kursu swojej waluty), albo intensywnej wyprzedaży złotówki przez zagranicznych inwestorów oraz polskie filie banków, które transferują do central pozyskane zasoby finansowe w euro (podobno w IV kwartale 2008 r. polskie filie banków odprowadziły około 20 mld euro, choć trudno sprawdzić te informacje);
- wzrost kursów walut obcych oznacza wzrost kosztów obsługi zadłużenia Polski (rośnie też problem z tzw. rolowaniem długu i jego koszt - już dziś Polska musi oferować oprocentowanie obligacji państwowych 3-4 razy wyższe niż oferuje USA).
O skali procesów może świadczyć szybkość osłabiania się w ostatnich tygodniach polskiej waluty mierzona wzrostem kursu euro (EUR), dolara (USD) i franka szwajcarskiego (CHF) - patrz tabela 1, tabela 2 i tabela 3 (zaokrąglano tu do 1 grosza i do 0,1 proc.).
Co te zmiany oznaczają dla sektora motoryzacyjnego?
Krótko:
- nasi klienci będą mieli jeszcze mniej pieniędzy do wydania niż się spodziewaliśmy;
- liczne towary jakie im oferujemy z importu będą znacznie droższe, co tym bardziej zderzy się z finansowymi możliwościami naszych klientów.
Mniejsze możliwości klientów, płytszy rynek
Nie przez przypadek podałem wyżej kursy franka szwajcarskiego, chociaż przecież nie dokonujemy w tej walucie operacji w naszej branży. Otóż, Polacy na koniec 2008 r. mieli zaciągnięte kredyty hipoteczne na wartość 192 mld złotych, z tego aż 134 mld złotych stanowiły kredyty walutowe, większość we frankach. Koszt obsługi kredytów walutowych gwałtownie rośnie i nie jest tego dalej w stanie neutralizować spadek oprocentowania LIBOR, bo zbliża się już dla franka do zera procent. Niestety, na koniec 2008 r. kredyty o wartości 1,9 mld, czyli 1 proc. całości już nie były spłacane od co najmniej czterech miesięcy.
Kredyty, zwłaszcza długoterminowe, hipoteczne, zaciąga zwykle ta aktywniejsza, młodsza, bardziej optymistycznie nastawiona część społeczeństwa, mówiąc inaczej – nasi najlepsi klienci. Ale ta grupa, w obliczu kilkudziesięcioprocentowych wzrostów wysokości rat miesięcznych kredytów, będzie teraz chciała mniej wydawać na inne cele, także na wymianę samochodu, na jego naprawy i serwisowanie. A jak trafi się naprawa powypadkowa finansowana z polisy ubezpieczeniowej, częściej pomyśli “jak tu na tym trochę zarobić”. Także menedżerowie i właściciele firm branży motoryzacyjnej często będą mieli z tego powodu dodatkowe obciążenia prywatne, które trzeba jakoś sfinansować, więc tym bardziej dla większości nie będzie to okres inwestowania w branży, tylko raczej zaciskania pasa. Powyższe zjawiska dodadzą się do tych, które już opisywaliśmy w grudniu ub. roku (gwałtowny spadek zamówień z zagranicy u eksporterów, stąd zwolnienia w polskich firmach plus zaciskanie pasa, stąd większe bezrobocie i pogorszenie nastrojów społecznych, spadek konsumpcji i popytu wewnętrznego, stąd zwolnienia w polskich firmach plus zaciskanie pasa i koło się zamyka). O ile jeszcze w okresie zakupów przedświątecznych w grudniu 2008 r. duża część społeczeństwa zachowywała dobre nastroje, okupowała wszystkie miejsca parkingowe przed supermarketami i gotowa była wydać na święta dodatkowe pareset czy parę tysięcy złotych, o tyle teraz – na przełomie lutego i marca br. – nastroje wydają się już wyraźnie pogarszać. Powoli, ale dociera świadomość, że być może nadchodzą cięższe czasy, dla mnie, dla mojej rodziny, dla firmy.
Droższy towar, mniej transakcji
Skala wzrostu kursu euro (51 proc.) i dolara (86 proc.!) – patrz tabele 1 i 2 – powoduje dramatyczny wzrost kosztu importu. Tymczasem bardzo wiele części zamiennych, materiałów, urządzeń w motoryzacji i także większość samochodów nowych sprzedawanych w salonach, a także wszystkie samochody używane z importu są pierwotnie wycenione w euro lub w dolarze. Jeszcze w marcu są w magazynach dużych firm zapasy części zamiennych i materiałów kupionych w 2008 r., ale co będzie dalej? Za parę tygodni będziemy musieli powiedzieć naszym klientom: “przepraszamy, ale to jest teraz droższe 30, 50 czy nawet 80 proc.”, a jak oni zareagują? Będą odwlekali zakupy lub wybierali elementy najtańsze (gorsze jakościowo) lub szukali rozwiązań alternatywnych (części używane, obieg nieoficjalny, usługa bez faktury itp.). Tak zachowa się nie tylko prywatny klient, ale podobnych oszczędności będą szukały firmy flotowe, przyciśnięte przez kryzys. Z drugiej strony, nie spodziewałbym się wzrostu eksportu, w tym eksportu motoryzacyjnego, bo owszem, wraz ze słabnącą złotówką wytwarzane u nas towary tanieją, ale teraz po prostu ogólnie nie ma na Zachodzie zapotrzebowania na towary, a konsumpcja tam maleje. W przypadku dużych firm warto też wspomnieć o potencjalnych kłopotach z kredytowaniem bieżącej działalności przez banki. Są one ostrożniejsze, mają większą awersję do ryzyka i m.in. trudniej będzie je przekonać, że tak nadzwyczajnie rozbudowane i chyba kosztowne sieci dystrybucji (firmy z dziesiątkami oddziałów, rozwożenie towaru do klientów kilka razy dziennie), dostosowane do boomu lat 2005-2008, będą mogły przetrwać bez drastycznych ograniczeń i oszczędności nadchodzącą sytuację.
Podsumowanie
Zachowując pełny spokój, radziłbym jednak przyglądać się bacznie rozwojowi sytuacji, a szczególnie unikać wiązania się w tym momencie z długoterminowymi zobowiązaniami i kosztami. Róbmy swoje, ostrożnie wydając pieniądze.
Adrian R. Sklorz AUTO-ELEMENTS (www.element.com.pl) analityk Fundacji MULTI-EXPERT (www.expert.org.pl)
Komentarze (0)