Dwóch pozostałych – Janusz i Arek – zarało się w tym czasie za prowizoryczną naprawę w spartańskich warunkach. Dzięki użyciu „zestawu” złożonego z kuchenki gazowej i dwóch młotków udało się wykonać naprawę półośki, której nie powstydziłby się nawet Tomcio Śrubka! Po złożeniu samochodu udało się szczęśliwie zjechać z góry do najbliższej miejscowości, gdzie kolejnym szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało się zdążyć tuż przed zamknięciem do lokalnego serwisu... Subaru. Wiele różni te dwie marki aut, ale zarówno Łada jak i Subaru to przecież samochody. Uczynny mechanik dysponujący spawarką przyspawał tulejkę do półośki, tym samym eliminując na 99% możliwość powtórzenia się tej usterki na dalszej trasie rajdu. Po tych perypetiach załoga do campingu dojechała dopiero późną nocą, szykując się na wielki finał, którzy czekał ich już następnego dnia.
Wydawałoby się, że to nic nadzwyczajnego – zaledwie 170 kilometrów do przejechania. Przypomnijmy sobie jednak, że Janusz, Arek i Maciek jechali prawie 30-letnim samochodem! Najwyższe partie Alp – kwintesencja całej eskapady, w połączeniu z niedoskonałą techniką napawały członków załogi obawą, czy poradzą sobie z tym ekstremalnym wyzwaniem. Z początku droga zapowiadała się bardzo niewinnie. Długie tunele i delikatne podjazdy za nic w świecie nie wskazywały na to, co ich za chwilę czekało. Po ominięciu częściowo zablokowanego przez spadającą kilka dni wcześniej lawinę kamieni fragmentu drogi zaczęła się najgorsza i najbardziej wymagająca część wyprawy. Przed maską Łady pojawiały się od tej chwili już tylko kręte, ostre serpentyny, przeplatane ciasnymi i ostrymi zakrętami, podjazdy pod górę na jedynce i mijanie się „na milimetry” z autami jadącymi z naprzeciwka. Po drodze załoga czterokrotnie napotkała polskiego biegacza, który postanowił zdobyć przełęcz. Na własnych nogach był on szybszy od komunistycznej motoryzacji na kołach, która musiała robić częste pauzy na schładzanie silnika i hamulców.
Wreszcie nadszedł moment ukoronowania wszystkich wysiłków na trasie – spoceni, ale szczęśliwi dotarli w końcu na metę rajdu: Passo Del Stelvio. Przywitały ich strzelające korki szampanów i oczywiście pamiątkowy puchar, z którego zresztą szampana pili!
Po zjeździe z przełęczy na camping okazało się, że niestety nie dla wszystkich wystarczyło miejsca i około 80 załóg musiało koczować poza campingiem i nie udało im się wziąć udziału w „integracyjnej” części zakończenia imprezy, tzw. oficjalnym afterparty. Całe szczęście, dzięki kreatywności i zaparciu m.in. uczestników ekipy O.K. Serwis, ci, którzy nie zmieścili się na campingu, zorganizowali sobie we własnym zakresie „disco partizani” na 30 osób i bawili się do „białego rana”, w dosłownym tych słów znaczeniu!
Po kilkudniowym wypoczynku po trudach Złombolu na campingu w słonecznej Italii ekipa wróciła bez przygód do Warszawy, do domu. Na pamiątkę pozostały im super wspomnienia i oficjalne dyplomy.
Komentarze (0)