ponad rok temu  24.10.2012, ~ Administrator - ,   Czas czytania 4 minuty

Do wszystkiego doszliśmy sami

 

- Powspominajmy, jakie były początki Pana firmy?
- Teraz, z perspektywy czasu, wspomnieniom tym towarzyszy nie tylko pewne rozrzewnienie, ale i rozbawienie. Nasza firma powstała w 1993 r. jako spółka cywilna założona przez dwóch wspólników: pierwszym był znajomy Chorwat, który przyjechał do Polski z kraju ogarniętego wojną, drugim byłem ja. W tej formie istniała do 1998 r, gdy RANAL został przekształcony w spółkę z o.o. Rok później wspólnik odszedł, by założyć własny interes.

- Skupmy się może jeszcze przez chwilę na tym, co budzi dziś Pana uśmiech...
A. Kazen śmieje się: - To był właśnie rok 1993. Dowiedzieliśmy się, że firma NOVOL produkuje utwardzacze do szpachlówek. Wybraliśmy się więc tam na rekonesans i zakupy. Przyjął nas wtedy obecny dyrektor do spraw produkcji, który zapytał: a ile wy panowie produkujecie miesięcznie tej szpachlówki? Na to my z dumą: 200 kg! Kolejne pytanie brzmiało: a ile chcecie kupić tego utwardzacza? (pakowany był w wiaderka po 5 kg). Ciągle z dumą oznajmiliśmy więc, że interesują nas dwa! Dla naszego rozmówcy były to oczywiście śmieszne ilości, ale my naprawdę byliśmy dumni, że coś zaczęliśmy, że sami coś robimy. Ta historia najlepiej ilustruje nasze początki. Zresztą warto wspomnieć, że cała produkcja odbywała się w dwóch pokojach o łącznej powierzchni ok. 50 m kwadratowych.

- Kto wpadł na pomysł, żeby założyć właśnie taki biznes?
- Pomysł był mój. Przyszły wspólnik, którego poznałem przez jego bliskich, powiedział, że ma parę groszy, które jeśli nic z nimi nie zrobi, szybko się rozejdą. Zapytał: może zrobilibyśmy coś razem? Masz pomysł? Na to ja: a mam! Szpachlówka! Wtedy on znów: a co to jest?

Jak widać, jego pojęcie o tej branży było żadne, a moje tylko trochę większe, bo zetknąłem się z nią w Niemczech. Był bowiem czas, gdy importowałem z Niemiec niewielkie ilości szpachlówki. Była ona jednak droga, sprzedawała się kiepsko. Któregoś razu oznajmiłem więc Heinzowi Dunke, szefowi firmy Presto, z którą współpracowałem, że sam zajmę się produkcją. I proszę sobie wyobrazić, powiedział mi: masz rację! Gdy zaskoczony spytałem, czy nie boi się konkurencji, oznajmił: ja mam swoje rynki, ty będziesz miał swoje, miejsca nam wystarczy. I tak, powoli, powoli, dotarliśmy do receptur, które sami udoskonalaliśmy, osiągając metodą prób i błędów pożądany efekt. Powstał produkt na całkiem niezłym poziomie i sprzedaż zaczęła systematycznie rosnąć. Z każdym rokiem nasz przyrost produkcji i sprzedaży zwiększał się o 30-40 procent.

- Wtedy Pana firma działała wyłącznie na rynku krajowym. Kiedy uznał Pan, że pora na podbój zagranicy?
- Bywaliśmy na chyba wszystkich krajowych imprezach targowych. Przynosiło to pewne efekty, ale rynek był już opanowany przez naszych konkurentów: firmy NOVOL i TROTON. Ciągłe mocno zakorzeniony był import. Uznaliśmy, że nie będziemy walczyć z firmami polskimi, ale właśnie z importem. Ruszyliśmy więc na Wschód. Na pierwsze targi do Kijowa wybraliśmy się w 1999 roku. Pierwsze efekty były raczej mizerne, bo przecież nasza firma nie była tam znana, podobnie jak produkty. Czekało nas kilka sondaży, prób polityki cenowej. Dopiero po kolejnych targach zaczęła się prawdziwa ekspansja. Początkowo głównie na Ukrainę. Stopniowo doszły kraje nadbałtyckie, Kaliningrad, potem Białoruś. Z tym ostatnim krajem wiąże się ciekawa historia. Pewien Białorusin gdzieś na Litwie kupił naszą szpachlówkę, przywiózł do domu, wypróbował, stwierdził, że to dobra rzecz. Na etykiecie znalazł adres RANAL-u, skontaktował się z nami i został naszym przedstawicielem na swój kraj! W sumie na rynki wschodnie trafia ok. 20 procent naszej obecnej produkcji.

- Porozmawiajmy o tym, jak firmie RANAL pracowało się po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej?
- Wiele komponentów sprowadza się z krajów zachodnich. Odkąd jesteśmy w Unii, ustały problemy z przestojami samochodów na granicy. Dostawa surowców odbywa się dosłownie w ciągu kilku dni, a bywało, że trwało to nawet do miesiąca. Gdy zaczynaliśmy, wszędzie obowiązywały nas przedpłaty. Niczego nie dało się kupić z odroczonym terminem płatności. Nikt nas wtedy nie znał, więc nie było to nawet dziwne. Tyle, że pieniądze wędrowały za granicę ok. tygodnia. Dopiero po takim czasie nasz kontrahent uruchamiał produkcję. Potem transport z ciągnącą się odprawą. Wszystkie terminy bardzo się wydłużały i o wszystkim tym musieliśmy pamiętać, chcąc zachować ciągłość produkcji. Teraz wiele zachodnich firm ma w Polsce swoje przedstawicielstwa. Jeśli kiedyś musiałem więc krążyć po Europie szukając komponentów, teraz to samo załatwiam przez telefon.

- Bardzo dziękuję za rozmowę.

Fragment wywiadu opublikowanego w magazynie „Lakiernik” (nr 11, styczeń 2005)

 

Komentarze (0)

dodaj komentarz
    Nie ma jeszcze komentarzy...
do góry strony