Mocowanie ściany grodziowej z numerem VIN w jego drugim życiu
Temat tego felietonu pojawił się właściwie sam. Wystarczył jeden telefon, krótka rozmowa i wyszła z tego ciekawa historia z wątkami kryminalno- -sensacyjno-religijnymi. Dosłownie. Ale po kolei.
Kilka tygodni temu zadzwonił do mnie mężczyzna i w skrócie przedstawił swoją historię. Kupił samochód, po pewnym czasie eksploatacji zaczęło w nim brakować mocy. Udał się więc do właściwego ASO, ale oprócz wydruku historii serwisowej za 150 zł nie dostał nic. Następnie pojechał do sekcji rzeczoznawców motoryzacyjnych (którzy tak się tytułują, chociaż według mnie już nie powinni). Panowie przeprowadzili badania i stwierdzili, że pojazd ma mocno wyeksploatowany silnik. Zrobili testy, próby, pomiary i wydali – za jedyne 350 zł – stosowną opinię, z której wynikało, że silnik wymaga gruntownego remontu. Do pozostałych elementów samochodu nie mieli zastrzeżeń. Po takiej diagnozie specjalistów właściciel pojazdu pojechał do mechanika z litanią usterek do usunięcia. Jakież było jego zdziwienie, gdy ten odmówił naprawy. Przyczyna? To, co usłyszał właściciel auta, było zatrważające: „Nie chcę mieć kłopotów”. Mechanik przekazał mężczyźnie numer telefonu do mnie. Umówiłem się z nim na wstępną rozmowę na parkingu jednego z marketów. Tyle tytułem wstępu.
Spotykaliśmy się wieczorem tego samego dnia. Obejrzałem samochód. Przejrzałem komplet dokumentów, które zabrał ze sobą jego właściciel. Zapoznałem się z opinią rzeczoznawców, wysłuchałem opowieści nabywcy.
Moje wnioski były następujące:
- dokumentacja pojazdu budziła duże wątpliwości,
- właściciel miał wtórnik karty pojazdu,
- brakowało danych o poprzednich właścicielach i zmianach (silnik w pojeździe wymieniony),
- faktura na montaż instalacji gazowej z 2017 roku opiewała na kwotę 300 zł. Cóż to za instalacja? Za co zapłacił poprzedni właściciel?
- opinia rzeczoznawców była kilkustronicowa, przerost formy nad treścią.
Położyłem się pod samochodem, świecąc latarką i oglądając podwozie. Podniosłem się i stwierdziłem krótko: „to nie jest oryginalny pojazd”. Właściciel popatrzył na mnie zaskoczony i wyjąkał: „O Boże, co Pan mówi? Dlaczego w serwisie i rzeczoznawcy, jak go oglądali, nic mi nie powiedzieli”?
Umówiliśmy się na wizytę u mnie w biurze następnego dnia na podpisanie pełnomocnictw, dokładne oględziny pojazdu i ustalenie dalszych działań. Gwoli uzupełnienia: w dokumentacji figuruje pojazd z silnikiem V8, 4,2 litra z napędem 4x4. Nie mogę Państwu zdradzić marki ani modelu. Główne parametry są zachowane. Obecnie jest to 2.0, 4 cyl. z napędem na przód. Już Państwo wiedzą, dlaczego po zerknięciu na podwozie wysnułem taką tezę. Nobel dla mechanika, który dokonał rzekomej przekładki w takiej konfiguracji, a drugi dla diagnosty, który potwierdził to badaniem technicznym i wydaniem stosownego zaświadczenia.
Kolejny dzień był przełomowy. Po podpisaniu dokumentów i przeprowadzeniu oględzin okazało się, że… pojazd został sprowadzony i wprowadzony do obrotu w Polsce w 2013 roku jako czarne kombi z silnikiem 4.2, V8 4x4. Wyposażenie dla wersji alcantara: TV, kolorowa nawigacja, 2 x climatronic i masa innych fabrycznych, ujętych w specyfikacji pozycji wyposażenia.
W marcu 2015 roku pojazd doznał poważnej szkody, pokryto ją z OC sprawcy. Odszkodowanie wyniosło 52 000 złotych. W tym samym roku, tyle że w październiku, pojazd miał drugi wypadek. Szkodę wyceniono na 45 000 złotych, po czym pojazd został wystawiony na portalu aukcyjnym ubezpieczyciela jako auto po szkodzie całkowitej i sprzedany. Pójdźmy dalej. W 2014 roku odbyło się badanie techniczne przy 62 952 km. W 2015 roku brak wpisów. Za to w 2016 roku odnotowano badanie techniczne przy 113 014 km, a w 2017 roku przy 102 073 km! Tendencja spadkowa? W 2018 roku już 128 288 km. Dlaczego system CEPiK tego nie wychwycił? Dlaczego diagnosta tego nie zauważył podczas badania w 2018 roku? Pytań było coraz więcej.
Przeprowadziliśmy oględziny zewnętrzne pojazdu. Był to srebrny sedan, bez żadnego szczególnego wyposażenia. Jak to mówią potocznie – seryjny golas. Po przeprowadzeniu badań mechanoskopijnych okazało się, że z poprzedniego pojazdu została tylko niechlujnie wspawana ściana grodziowa z numerem VIN. Był też element optymistyczny – srebrna nie czarna. Jest plus. Mamy wątek kryminalny.
Skontaktowaliśmy się ze sprzedającym, który często powtarzając „o Boże”, zaklinał się, że o niczym nie wiedział. Sprawa jest w toku. Dwie kwestie są pewne. Pojazd ma poważną wadę prawną i nie może wrócić na drogi. Jaki będzie finał, jak się sprawa zakończy? Piszę szczerze: nie wiem.
Dawcy numerów VIN na portalach aukcyjnych towarzystw ubezpieczeniowych są bardzo częstym zjawiskiem. W ten sposób za niewielkie pieniądze można zalegalizować inny pojazd. Kto traci? Nie muszę chyba odpowiadać.
Polska Izba Motoryzacji prowadzi intensywne działania związane z usunięciem z naszych dróg wraków pojazdów, likwidacją portali aukcyjnych towarzystw ubezpieczeniowych, gdzie poważnie uszkodzony pojazd, zamiast być poddany recyklingowi, wraca do obrotu. I to właśnie są te dwa życia numeru VIN. Pierwsze w fabryce, gdzie zostaje przyporządkowany konkretnemu pojazdowi, a drugie jak „legalizuje” inny pojazd.
Pozostaje pytanie: dlaczego pracownicy serwisu, rzeczoznawcy wpisani na listę właściwego ministra i diagności ze stacji kontroli pojazdów nie poinformowali nabywcy bądź nie zwrócili mu uwagi na tak poważne nieprawidłowości? Naprawdę nie wiem. Jeżeli nie będziemy reagować na takie sytuacje, to nie zniszczymy wciąż licznych patologii i nieprawidłowości.
Jak wynika z informacji przekazanej do Polskiej Izby Motoryzacji, w 2017 roku funkcjonariusze jednej z komend miejskich policji w Polsce ujawnili pięć przypadków pojazdów z przerobionymi numerami VIN, w których pojazd dawca zakupiony został na portalu aukcyjnym ubezpieczyciela po tzw. szkodzie całkowitej.
Komentarze (0)